Był to jeden z kolejnych wyjazdów na Sri Lankę. Jak zawsze plan był konkretny. Chciałem fotografować morskie żółwie w rejonie południowo zachodniego wybrzeża,
wieloryby i pola herbaty. Miałem też pomysł na reportaż. Zastanawiałem się jak go pokazać, gdyż temat wzbudzał moje silne emocje. Wydawało by się, że wśród fotografów stresującą pracę mają tylko korespondenci wojenni. Niestety jest wiele innych tematów, które w normalnym człowieku wzbudzają niechęć, protest czy obrzydzenie. Czasem trafiają mi się takie tematy i staram się ich nie unikać. Tłumaczę sobie wówczas, że być może pokazanie opinii publicznej pewnych zdarzeń pozwoli, z czasem, coś zmienić i odrobinkę poprawić nasz Świat. Zawsze staram się w takich sytuacjach nie oceniać i swoje stanowisko zachować dla siebie korzystając z zimnego i pozbawionego uczuć oka aparatu. Jakże łatwo przychodzi nam ocenianie mieszkańców egzotycznych krajów przypisując im łatkę „dzikusów” a jednocześnie przechodzimy spokojnie nad podobnymi zdarzeniami w „cywilizowanej” Europie. Zawsze staram się tego unikać. Niestety czasem obserwuję tych „białych panów” demonstrujących w swoich reportażach swoją rzekomą wyższość wobec „pogańskich dzikusów”.
Tematem, po który jechałem na Sri Lankę jest pozyskiwanie i handel płetwami rekina. Na czym polega problem? Ano na tym, że złapanemu żywemu rekinowi obcina się płetwy a okaleczone zwierze wyrzuca z powrotem do wody, gdzie kona w męczarniach.
Ponieważ wyjazd miał trwać miesiąc przyznałem też sobie / w końcu jestem swoim własnym szefem / kilka dni urlopu, który chciałem poświęcić między innymi na nurkowanie na wschodnim wybrzeżu.
Wyjazd zaczął się pechowo. Samolot lądował w nocy a ja planowałem pojechać do hotelu i odespać lot. Niestety na lotnisku czekała na mnie niezbyt miła niespodzianka. Na taśmie z bagażami brakowało mojego wielkiego zielonego worka, który, jak myślałem, leciał ze mną z Polski. Później okazało się, że postanowił nie lecieć i został na Okęciu. Na szczęście cały niezbędny sprzęt foto wraz z ładowarkami miałem ze sobą. Owszem brakowało szczoteczki do zębów, kosmetyków oraz czystych ubrań ale to co najistotniejsze miałem ze sobą. Żelazną zasadą mojego pakowania jest to aby podstawowe minimum sprzętu niezbędnego do pracy mieć przy sobie. Jeśli zostaniemy w jednym ubraniu i bez szczoteczki do zębów tragedii nie ma. Ubranie można uprać albo kupić. Podobnie szczoteczkę, pastę czy mydło. Kiedy jednak nie mamy obiektywów czy ładowarki problem, w danym zakątku Świata, może być nierozwiązywalny.
Z plikiem banknotów, wypłaconym przez linie lotnicze w ramach rekompensaty, po krótkim rytuale targowania się z kierowcą wsiadłem do taksówki jadącej do Negombo.
Po drodze wypytałem kierowcę chyba o wszystko co było dla mnie istotne. Również o płetwy rekina. Gdzie je kupić, u kogo, na którym targu. Jak można było przypuszczać kierowca był miejscowy i dzięki temu okazał się doskonałym informatorem. Dowiedziałem się, że płetwy rekina są doskonałym lekiem na wszystko, czyli, jak ironicznie czasem mówimy – „od głowy bolenia i kuśki stojenia”. Szczególnie to ostatnie działanie z entuzjazmem podkreślał mój rozmówca. Mimo, że oznajmił mi z dumą, iż jego kraj poławia najwięcej rekinów to podkreślał, że towar jest tak cenny i poszukiwany, iż można go kupić tylko wcześnie rano.
Następnego dnia przed wschodem słońca dotarłem na targ rybny wskazany w taksówce i zupełnie inny niż ten na którym jeszcze przed wylotem z Polski planowałem robić zdjęcia. Po raz kolejny potwierdziło się to o czym piszę w mojej książce. Chcesz się czegoś dowiedzieć, chcesz gdzieś trafić – rozmawiaj z miejscowymi. Targ, o którym mówił taksówkarz jest nie tylko mniej znany turystycznie, ale to właśnie tam kwitnie handel płetwami rekinów. Oprócz płetw można tam kupić w zasadzie wszystko co żyje w okolicznych wodach. Niestety zarówno gatunki krytycznie zagrożone jak i pospolite – czyli wszystko co udało się złowić miejscowym rybakom.
Kręciłem się po placu, jedyny Europejczyk między miejscowymi, fotografując wszystko co mnie zainteresowało. Czas mijał, światło robiło się coraz gorsze a ja w zasadzie zebrałem cały potrzebny mi materiał. Leniwie włóczyłem się po targu nie nastawiając się już zbytnio na robienie zdjęć .
Oczywiście nie chowałem aparatu, co jakiś czas naciskając, trochę od niechcenia, spust migawki. Nagle moją uwagę przykuł pewien Lankijczyk. Właściwie nie on tylko jego torba będąca podróbką pewnej ekskluzywnej marki. Wystawał z niej… rybi ogon. Wiedziałem, że jeśli mój model zorientuje się, że jest obiektem moich zainteresowań zażąda wynagrodzenia. Starałem się fotografować dyskretnie, w zasadzie bezgłośnie, kręcąc się dookoła niego i udając, że wcale nie jestem nim zainteresowany. Właczyłem więc Live View i przełączyłem migawkę w tryb cichy. Kiedy już chciałem skończyć mężczyzna zatrzymał się przy stoisku z krewetkami, wybrał te, które go interesowały i wyjął portfel aby zapłacić. W jego otwartym wnętrzu ujrzałem obrazek Jezusa. Niemal instynktownie uznałem, że coś z tego może być. Skadrowałem zdjęcie tak aby objąć torbę z foliowym okienkiem, rybę, podróbkę złotego Rolexa, portfel ze świętym obrazkiem, handlarza sprawdzającego cenę krewetek i kolorowe skrzynki na ryby. Wykonałem serię zdjęć i uśmiechając się pod nosem odszedłem w stronę miasta.
Kilka miesięcy później wysłałem reportaż z targu rybnego na konkurs BZWBK Press Foto. Dopiero podczas wręczenia nagród okazało się, że Jury postanowiło przenieść zdjęcie z kategorii reportażu i nagrodzić je jako zdjęcie pojedyncze – w kategorii życie codzienne.
Cała ta historia była dla mnie kolejnym potwierdzeniem mojej zasady, że nawet gdy nie mamy nadziei na zrobienie ciekawego zdjęcia powinniśmy mieć aparat w gotowości i wyszukiwać dookoła nas wszystkiego co może nadawać się na ciekawy kadr.
Na mój prywatny użytek nazywam to zasadą ruskiego pioniera. Nosili oni znaczki z napisem wsiegda gatow! – zawsze gotowy!