Dziś będzie kulinarnie. Wiadomo, nie samą fotografią człowiek żyje, a oprócz uciechy dla oczu, możemy też co jakiś czas porozmawiać o uciechach
dla innych zmysłów. Zwłaszcza, że często w pracy fotografa zdarzają się długie zimowe wieczory podczas, których trzeba coś robić oprócz opisywania, tagowania czy wywoływania zdjęć.
W związku z ustawą o przeciwdziałaniu alkoholizmowi i wychowaniu w trzeźwości post ten przeznaczony jest tylko dla osób pełnoletnich i jeśli komuś brakuje do ukończenia 18 roko życia uprasza się o dalsze nieczytanie 🙂
Dziś zatem o trunku, który często mi towarzyszy w dalekich podróżach. Trunku przygotowywanym specjalnie na wyjazdy i wyprawy. Planuję jeszcze trochę wpisów kulinarnych związanych z przygotowaniem moich wypraw. Będzie więc w przyszłości i o pysznym smalcu i o suszonej wołowinie.
Z dzisiejszym trunkiem związana jest dość śmieszna anegdotka. Kiedy 13 lat temu po raz pierwszy jechałem na Spitsbergen, wiedziałem, że jednym z produktów dostępnych w Polskiej Stacji Polarnej, a znacznie łagodzącym trudy polarnej nocy, jest dziewięćdziesięciopięcioprocentowy spirytus spożywczy.
Jak go jednak skonsumować? Wszak nie chodzi o upicie się, lecz o delektowanie smakiem; o leniwe rozmowy pod koniec dnia przy kusztyczku zacnego trunku. Gorączkowa lektura dostępnych książek o nalewkach, nastojkach, tynkturach czy innych tego typu wytworach ludzkiego intelektu poważnie mnie zmartwiła. Każdy przepis kończył się poradami typu: „odstawić na pół roku”, „najlepszy po roku” czy podobnymi, równie nierealnymi. Nie miałem ani tyle czasu, ani takiej determinacji, by czekać tak długo. Na cóż jednak mądrość wcześniejszych pokoleń? Kiedy w bazie zawitała ekipa National Geographic z Paulem Nicklenem na czele, uznałem, że chwila jest stosowna. Gdy pojawiłem się w kuchni z butelką spirytusu i przywiezionymi z kraju niezbędnymi składnikami, Paul obserwował mnie, zerkając co jakiś czas w moim kierunku. Gdy znalazłem pięciolitrowy garnek i wlałem do niego litr spirytusu, Paul już nie wytrzymał. Domyślał się moich zamiarów, lecz ograniczał je tylko do czystego spirytusu, więc z oczyma pełnymi grozy wyszeptał drżącym głosem przez pobielałe wargi: – Marcin nie pij tego! To cię zabije!
Pół godziny później stwierdził, że czegoś tak smacznego nigdy wcześniej nie sączył. Od tamtej pory za każdym razem, gdy się spotykamy, przygotowuję dla niego flaszeczkę tego szlachetnego trunku.
Składniki:
– Piwo porter – po wielu próbach preferuję Żywca ale z innego też wychodzi
– cukier
– cukier waniliowy
– spirytus – jeśli nie mamy spirytusu pod ręką może być czysta wódka – z oczywistych względów najlepiej Amundsen 😉
– woda – jeśli trunek jest dla Was zbyt mocny
A oto przepis:
W pół litrze portera o temperaturze pokojowej (przecież nie będziemy czekać, aż wystygnie, nawet w Arktyce) rozpuszczamy ¾ szklanki cukru. Można dodać łyżeczkę cukru waniliowego lub dodać troszkę mocnej kawy. Gdy się rozpuści, wlewamy ćwiartkę spirytusu, mieszamy i rozlewamy do kubków. Aby jednak pozostać w zgodzie z większością przepisów, dodam: najlepszy jest po kwadransie.
Niektórym smak tego trunku kojarzy się z… dzieciństwem. Tak, tak, podobnie smakowały znane w peerelu cukierki kukułki. Nie znaczy to jednak, że mamy częstować tym dziec